Furia
Furia
Jacen
Solo powoli, z trudem otworzył oczy. Czuł, jak coś ciepłego z wolna spływa po
jego skroni i policzku. Niepewnie podniósł dłoń do twarzy i spostrzegł, że jego
palce unurzane są we krwi. Chciał wstać, lecz zabrakło mu sił. Zdawał sobie
jednak sprawę, że musi to zrobić. Za wszelką cenę musi wstać i walczyć dalej!
Jest przecież Jacenem Solo! A Jacen Solo jest największym z Jedi. Jacen Solo
jest wcieleniem snu o Jedi! Jego wuj liczył na niego. Lecz, nie tylko on…
Magdi…, przebiegło mu przez myśl. Musi ją znaleźć. Jak najszybciej. Spróbował
podnieść się na wyciągniętych dłoniach, ale nie miał na to sił. Krew ściekała
mu z twarzy, płynąc po rękach i mieszając się z błotem pokrywającym pole bitwy.
Prawy bok palił go żywym ogniem. Jak przez mgłę przypominał sobie, że walczył z
Yuuzhaninem, który zadał mu cios swym amphistaffem, wbijając go pod żebra
młodego mężczyzny. Ostrze z łatwością zanurzyło się w jego ciele, przebijając
skórę oraz mięśnie i tylko cudem nie uszkadzając organów wewnętrznych. Jacen wiedział,
że jest stracony. Trucizna, którą nasączony został amphistaff krążyła już w
jego żyłach. Prawdopodobnie wyłącznie Moc utrzymywała go jeszcze przy życiu. Tym
bardziej musiał się spieszyć, aby odnaleźć Magdi. Przezwyciężywszy na chwilę
ból oraz strach, sięgnął ku niej poprzez Moc. Z trudem wyczuł jej słabiutką,
ledwie tlącą się obecność. Rozejrzał się dookoła. Wreszcie, poprzez smugi
deszczu i łzy powoli napełniające jego oczy, dostrzegł dziewczynę. Leżała bez
ruchu pośród ciał zabitych Yuuzhan oraz żołnierzy innych ras.
Magdi…
Z
ogromnym wysiłkiem dźwignął się na nogi i ruszył ku niej, chwiejąc się lekko.
Przyklęknął przy dziewczynie, delikatnie biorąc ją w ramiona.
—
Magdi… — wyszeptał, czując dziwny ucisk w gardle.
Długie,
brązowe włosy dziewczyny pozlepiane były krwią oraz błotem. Na jej bladej
twarzy widniały liczne zadrapania – ślady po ranach, jakie do tej pory odniosła
w starciach z Najeźdźcami, jednak nie były one śmiertelne. Życie wypływało z
niej wraz z krwią, która sączyła się z głębokiej rany kłutej na jej brzuchu. Ze
wszystkich sił, które jej jeszcze pozostały przyciskała do niej dłoń. Jej palce
były śliskie od krwi.
—
Magdi… — powiedział znów Jacen, delikatnie odgarniając włosy z jej twarzy.
Dziewczyna
z wolna otworzyła oczy. Widząc jego twarz, uśmiechnęła się z trudem.
—
Jacen… — Jej błękitne oczy zapaliły się na krótką chwilę. Z trudem uniosła
dłoń, kładąc ją na policzku mężczyzny. — Mocy niech będą dzięki… Ty żyjesz…
Niech nigdy nie zgaśnie gwiazda… Czuwająca nad twą drogą…
Usiłowała
powiedzieć coś jeszcze, lecz nie była w stanie. Jej usta drżały lekko. Jacen
widział, jak powoli gasną jej oczy, podobnie jak czuł, że jej obecność w Mocy
powoli znika. Nie mógł jednak zrobić nic, aby ją przy sobie zatrzymać, choćby
na tę krótką chwilę, która pozostała także jemu. Czuł, jak ciało Magdi
sztywnieje w jego ramionach, a jej dłoń opada bezwładnie. Z nieba, zasnutego
ciemnymi, ciężkimi chmurami zaczął padać deszcz. Woda powoli zmyła krew i brud
z twarzy dziewczyny. Jacen nadal mocno tulił jej ciało. Zapewne trwałby tak,
dopóki krążąca w jego żyłach trucizna nie wykończyłaby także jego, lecz na
dźwięk lądujących statków kosmicznych, niepewnie uniósł głowę, rozglądając się
wokół. Jak okiem sięgnąć pole zasłane trupami. Oraz… Lądujące okręty, lecz nie
te, które miał nadzieję ujrzeć Jacen. Jedi zapewne pomyśleli, że on także nie
żyje, lub nie mieli czasu na szukanie swoich rannych towarzyszy, dlatego też
pozostawili go na Myrkrze, podczas gdy sami postanowili salwować się ucieczką.
Oczy Jacena zapłonęły. W jego duszy wybuchł wulkan dzikiej furii. Jedi
porzucili jego oraz biedną Magdi. Zdradzili ich. Zamiast nich na powierzchni
planety wylądowały posiłki Yuuzhan Vongów. Młody mężczyzna delikatnie ułożył
ciało Magdi na rozmokłej ziemi. Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby
służyć mu za broń. Nie mógł zemścić się na Jedi za pozostawienie go na śmierć
na polu walki, ale mógł jeszcze wywrzeć zemstę na Najeźdźcach za zamordowanie
dziewczyny. I tak nie ma już nic do stracenia…
Yuuzhanie,
wysypujący się z pokładów wciąż przybywających okrętów, zauważyli go w końcu.
Unosząc amphistaffy ruszyli na niego całą chmarą. Jacen dostrzegł w końcu, że
obok ciała Magdi nadal spoczywa rękojeść jej miecza świetlnego, na wpół
zatopiona w błocie. Sięgnął po srebrny cylinder, nie mając czasu zastanawiać
się, gdzie podziała się jego własna broń. Wdusił przycisk aktywujący ostrze. Z
cichym sykiem z emitera wysunęła się pomarańczowa klinga, przypominająca swym
blaskiem jasny promień słońca. Gdy Yuuzhanie otoczyli go z każdej możliwej
strony, Jacen był już przygotowany na ich atak. Siekł mieczem na prawo i lewo,
pozwalając, aby Moc kierowała ruchami jego ciała. Serce mężczyzny do białości
rozpalały furia oraz wściekłość, które dodawały mu sił. Pragnął zemsty. Zemsty
za Magdi – za jej jasne oczy, które ostatecznie ugasił wybuch wojny. Za jej
radosny śmiech, który zmienił się w szloch, kiedy traciła przyjaciół oraz tych,
którzy byli jej bliscy. Za jej pełne miłości serce ostatecznie złamane i
zdeptane koniecznością odbierania życia innym istotom. Wreszcie za nią samą
oraz za marzenie o ich wspólnym życiu, które pogrzebane zostało na błotnistej
równinie gdzieś na Myrkrze. Wrzeszczał dziko, powalając kolejnych yuuzhańskich
wojowników, aż nogi oraz ręce odmówiły mu posłuszeństwa. Krwawił z ran, których
nie byłby nawet zdolny zliczyć. Nogi ugięły się pod nim. Jego wzrok zaćmił się.
Z trudem widział cokolwiek. W pewnej chwili usłyszał delikatny kobiecy głos,
który mówił mu, że powinien przestać. Że już wystarczy… Przymknął oczy. Pod
powiekami ujrzał jasny obraz Magdi. Uśmiechała się do niego. Takim uśmiechem
jak wcześniej, zanim wybuchła wojna, przeznaczonym wyłącznie dla niego.
Wyciągnęła do niego dłoń. Solo uczynił to samo. Kiedy ich palce zetknęły się,
serce Jacena na zawsze przestało bić, przebite amphistaffem jednego z Yuuzhan.
Po
latach, gdy, zbierająca okrutne żniwo, wojna wreszcie dobiegła końca,
yuuzhańscy wojownicy ciągle z ust do ust przekazywali legendę o
najdzielniejszym wojowniku Jedi, któremu, jako jedynemu z ludzi yuuzhańscy
bogowie okazali łaskę i przyjęli go do siebie. Stoi on na straży wrót
prowadzących do ich siedziby. I tylko najodważniejsi i najmężniejsi wojownicy,
którzy zdołają go pokonać w pojedynku, dostąpią zaszczytu ujrzenia po śmierci wymarzonego
Yuuzhan’tara.
Koniec
Komentarze
Prześlij komentarz